Czego szukają dzisiejsi podróżnicy? Jaka potrzeba każe im wyruszać na drugą stronę świata?
Przede wszystkim chciałam zwrócić uwagę na definicję słowa „podróżnik”, ostatnio chyba mocno nadużywanego. Fajnie, że ludzie chcą jeździć po świecie, ale powiedzmy sobie szczerze – ktoś, kto wykupuje wyjazd w biurze podróży, albo jeździ służbowo mając zarezerwowane odgórnie samoloty i hotele, nawet jeśli wyjeżdża w świat ileś razy w roku, w moich kryteriach nie jest wcale podróżnikiem, tylko turystą. Jak dla mnie podróżnik to ten, co samodzielnie przygotuje swoją wyprawę (bo już nie wycieczkę), korzysta z lokalnego transportu, jada z miejscowymi, często nie wie, gdzie będzie spał, jest otwarty na przygodę, no i świadomie akceptuje, że różnie może w takich podróżach być – „raz na wozie, raz pod wozem”. A co najważniejsze – prawdziwy podróżnik ma bezpośredni kontakt ze zwykłymi, miejscowymi ludźmi, poznaje lokalne klimaty „od podszewki”, istotą jego wypraw nie jest „zaliczanie” odwiedzanych miejsc, ale ich dogłębne eksplorowanie, poznawanie.
Ja w swoich wyjazdach rozdzielam – wycieczek które prowadzę jako pilot-przewodnik, nie zaliczam do „wyczynów” globtroterskich. Prawdziwe podróże to dla mnie eskapady, w które wyjeżdżam zwykle sama (żeby móc lepiej „wtapiać się” w lokalne klimaty), jeżdżąc tak jak „lokalesi” lub autostopem, śpiąc w namiocie, który prawie zawsze mam ze sobą, ewentualnie w domach poznanych po drodze ludzi, czy w tanich hostelach. Pewną formą podróży, którą również praktykuję, jest poznawanie świata w czasie rejsów żeglarskich. W ostatnich latach były to wyprawy arktyczne, w trakcie których mogłam dotrzeć do miejsc, w których nigdy nie było jeszcze żadnych turystów.
Motywacje do wyruszenia wcale niekoniecznie na drugą stronę świata, bo podróżować można też i zupełnie blisko, mogą być różne. Każdy z nas jest inny, co innego go interesuje, a przez to inny typ podróżowania preferuje. W moim przypadku chodzi o chęć poznania tego co inne, odmienne, dotarcia w miejsca mało znane, omijane przez zorganizowane wycieczki. Mimo, że „turystyczne standardy” – słynne zabytki, punkty widokowe czy muzea też odwiedzam, najbardziej interesują mnie zwykli ludzie – ich historie, radości i problemy, to, jak wygląda ich codzienne życie.
Poznajesz zapewne w czasie swoich wypraw także emigrantów, uchodźców – któreś ze spotkań zapadło Ci szczególnie w pamięć?
Jako Polka-patriotka w swoich podróżach jestem bardzo wyczulona na to, co polskie – szukam wszelkich poloników, odwiedzam rozsiane po świecie polskie cmentarze, wyszukuję ciekawych ludzi o polskich korzeniach. Często pomaga mi w tym polska flaga którą mam przy plecaku i na namiocie oraz często noszona czapka z orzełkiem i napisem „Polska”. Zdarza się, że widząc takie emblematy ludzie sami podchodzą i mówią, że są Polakami, ewentualnie, że ktoś w ich rodzinie pochodzi z Polski albo informują, że w okolicy mieszka jakiś Polak. Tak na przykład na dalekiej, odludnej Alasce poznałam Mietka – szukającego tam złota polskiego emigranta, a w Tanzanii, w pobliżu Kilimandżaro, trafiłam na ludzi, którzy znaleźli się tam w czasie II wojny światowej w obozie dla polskich uchodźców, no i tak jakoś wyszło, że spędzili tam resztę życia. Swoją drogą w Tanzanii mam też dobrą koleżankę, to już z młodego pokolenia, którą poznałam w sposób, z którego do dzisiaj się śmiejemy. Przyleciałam samolotem lądującym w nocy i jako jedyna z pasażerów nie będąc z żadnej wycieczki, nie miałam transferu. Nikt na mnie nie czekał, była ciemna noc, stałam z plecakiem zastanawiając się jak się dostać do miasta, a tymczasem niczym hieny otoczyli mnie taksówkarze rzucający kosmiczne dla mnie ceny. No i nagle, w lotniskowym kantorze, zobaczyłam blondynkę, jedyną białą tam osobę, którą postanowiłam zapytać, jakie są możliwości tańszego niż taksówka wydostania się z tego pustkowia. A dziewczyna na to, że właśnie kończy już pracę, nie ma więc problemu bym się z nią zabrała. Minął może kwadrans wspólnej jazdy, rozmawiamy – po angielsku, a jakże – aż w końcu pada pytanie, z jakiego kraju jestem. – From Poland! – mówię, a na to blondynka, już po polsku: – Cześć, Aśka jestem!
Albo spotkanie z drugą Aśką, tym razem z zamieszkałej przez Kurdów Wschodniej Turcji. Wspinałam się na Ararat, najwyższą górę Turcji, a tu szok, bo okazało się, że mieszkańcami jednego z pasterskich namiotów jest: Musa – przystojny Kurd, Dili – śliczna mała, blondwłosa dziewczynka i ku mojemu zdumieniu – jej polska mama, Asia, mająca teraz także kurdyjskie imię – Esmer… Fantastyczna rodzina, pomieszkująca trochę w Polsce, trochę tam (tak naprawdę to do pasterskiego namiotu przyszli na kilka dni odwiedzić wypasających owce teściów; ich normalny dom znajduje się w położonym u stóp góry mieście).
Właściwie to w większości krajów w których byłam (a jest ich w tej chwili ponad 180) spotykałam mieszkających tam Polaków, którzy świetnie się w tych odległych od ojczyzny rejonach zaaklimatyzowali, są przez miejscowych lubiani i szanowani, co jednak nie przeszkadza im, by czuli się Polakami, uczyli swoje dzieci polskiego języka i wpajali im polskie tradycje. Pod tym względem najbardziej znamiennym przykładem jest dla mnie polska wioska koło Stambułu, założony jeszcze w XIX wieku przez Adama Czartoryskiego Adampol, przez Turków zwany Polonezköy – mimo, że mieszkający tam „Polacy” mają tak naprawdę tureckie obywatelstwo, a jeszcze do niedawna byli wśród nich tacy, którzy w Polsce nigdy nie byli (choć świetnie po polsku mówili). Właśnie w Adampolu, kilka lat temu spędziłam swoją najlepszą, szczególnie tradycyjną Wielkanoc, jak czasem się śmieję – bardziej „polską” niż w Polsce.
Zarówno w prasie jak i Internecie można podziwiać fotografie podróżnicze Twojego autorstwa. O czym powinna wiedzieć osoba, która chce dobrze udokumentować swoje wędrówki?
Nie czuję się wystarczająco kompetentna, aby udzielać rad i pouczeń, bo nie jestem fotografem, nie mam też wcale profesjonalnego sprzętu, bo po prostu mnie na niego nie stać. Robię zdjęcia głównie dla siebie i dla tych, którzy chcą je oglądać na prowadzonych przeze mnie prelekcjach, choć fakt, w prasie czy w książkach też się ukazują. Niestety, przy moim stylu podróżowania nie mam zwykle czasu by czekać na dobrą pogodę czy optymalne warunki oświetleniowe, stąd też zdarza się, że jestem w jakimś przepięknym miejscu, a zdjęcia z niego mam takie sobie, bo akurat kiedy tam trafiam, leje deszcz. Myślę, że plusem moich zdjęć jest co innego – do pocztówek może być im daleko, za to mam ujęcia mniej sztampowe – sytuacje z życia wzięte, ciekawostki, na które innym trudno trafić. W każdym razie staram się mieć zawsze aparat pod ręką, gotowy do działania, choć z drugiej strony jeśli ktoś mi pokazuje, że nie życzy sobie zdjęcia, szanuję to. Kiedyś jeden z kolegów-profesjonalnych fotografów zwrócił mi uwagę, że w ten sposób pozbawiam się szansy na zrobienie „zdjęcia życia” – może i tak, ale staram się cenić prywatność ludzi, ich tradycje i wierzenia. Dla mnie oryginalnie według nas ubrany lokales to nie tylko „obiekt” do sfotografowania, ale przede wszystkim Człowiek. Z drugiej strony podróżując na własną rękę mamy zwykle czas i szansę na to, aby z tymi ludźmi pogadać, zbratać się i w rezultacie przekonać, że nawet jeśli początkowo byli zdjęciom przeciwni, to skoro się „zaprzyjaźniliśmy”, nie będą mieli nic na przeciw? Dzięki tej metodzie mam sporo „bliskich” zdjęć kobiet arabskich z krajów takich jak Jemen, Oman czy Algieria – normalnie te kobiety na zdjęcia by się nie zgodziły.
Właśnie wracasz z wyjątkowej wyprawy. Można chyba powiedzieć, że Paweł Edmund Strzelecki – patron konkursu „Człowiek ponad granicami” – wpłynął na wyzwania, które postawiłaś sobie w tym przedsięwzięciu?
Tak właśnie było! W związku z tym, że kończę zdobywanie Korony Ziemi (najwyższe szczyty wszystkich kontynentów), w ramach ostatniej swojej wyprawy wybrałam się na indonezyjską Papuę, gdzie po wielodniowym przejściu naprawdę trudnej dżungli zdobyłam najwyższą górę całej Oceanii – Piramidę Carstensza (4884 m). Drugim etapem podróży była z kolei Australii i najwyższa tam, tak naprawdę technicznie łatwa, Mt Kościuszko (2228 m). Oczywiście wiedziałam, że Tadeusz Kościuszko w Australii nigdy nie był, a imię naszego bohatera narodowego znalazło się na tamtejszych mapach dzięki Pawłowi Edmundowi Strzeleckiemu, który jako pierwszy, w 1840 roku, górę tę zdobył. Stwierdziłam, że w takim razie byłoby fajnie, aby w ramach uczczenia ogromnych w zakresie eksploracji zasług Strzeleckiego, wejść także na „jego” górę – znajdującą się na Flinders Island u wybrzeży Tasmanii Mt Strzelecki. Góra niby nie jest wysoka, ma zaledwie 756 metrów, ale pokonuje się je od poziomu morza, a poza tym nie jest to wcale takie proste wejście (bez porównania trudniejsze niż na Mt Kościuszko), w dużej mierze przez gęsty las deszczowy. Tak na marginesie, dla Australijczyków te polskie nazwy są nie do wymówienia. Kiedy powiemy „Strzelecki”, nie rozumieją, bo dla nich jest to „Streleki”, a „Kościuszko” to „Kozjusko”. Wiele osób prosiło mnie o kilkukrotne powtarzanie prawidłowej wymowy, którą postanawiali sobie, z różnym skutkiem, przyswoić.
A co do wyspy z Górą Strzeleckiego, polecam – magiczne miejsce! I tam też, wśród siedmiuset jej mieszkańców, znaleźli się Polacy: Jadwiga (Yaga) i Wojtek (Voiteck) Lipscy – emigranci „Solidarnościowi” (z początku lat 80-tych), cudowni, gościnni ludzie, o których wszyscy „lokalsi” wypowiadali się w samych superlatywach. Co tu kryć, zawsze się cieszę, gdy słyszę, że Polacy są doceniani. O, wtedy szczególnie jestem dumna, że jestem Polką!