Po przybyciu do Ameryki i znalezieniu zakwaterowania, gdy przybysz był już gotowy, ruszał w głąb miejskiej dżungli w poszukiwaniu pracy. Można było ją łatwo otrzymać od różnych werbujących agentów. Ci jednak zajmowali się przede wszystkim wyłapywaniem niezorientowanych w realiach przyjezdnych i posyłaniem ich do najcięższych i najsłabiej płatnych robót, których nikt inny nie chciał się podjąć. W wyszukaniu nieco lepszych zajęć pomagała prasa. W porannym tramwaju nie sposób było znaleźć osobę nie pogrążoną w lekturze gazety. Podczas pierwszych wypraw w miasto emigranci obawiali się, że zabłądzą i nie będą w stanie trafić z powrotem do domu, w związku z czym często próbowali oznaczać na różne sposoby przebytą trasę.
Imigranci najczęściej otrzymywali pracę w kopalniach, hutach żelaza, cegielniach, fabrykach metalowych, drukarniach, szwalniach, bądź na kolei.
Imigranci najczęściej otrzymywali pracę w kopalniach, hutach żelaza, cegielniach, fabrykach metalowych, drukarniach, szwalniach, bądź na kolei. Praca dla większości okazywała się bardzo ciężka i uciążliwa. Może to dziwić w przypadku chłopów nawykłych do wyczerpującej harówki w polu od świtu do nocy. Tym co czyniło dla nich pracę w Ameryce trudną była jednak dyscyplina pracy – konieczność wyrabiania normy i nieustanny nadzór ze strony nadzorcy zwanego „foremanem”. W rodzinnych stronach Polacy sami mogli sobie wyznaczać tempo pracy i ilość odpoczynków. Tutaj, jeśli choćby przez chwilę pracowało się mało wydajnie można było usłyszeć „go ahead!”, „hurry up!”, a następnie zostać wymienionym na innego robotnika chętnego do pracy i odesłanym do domu. Pierwszym etapem kariery zawodowej imigranta były najczęściej bardzo wyczerpujące fizycznie zajęcia, w miejscach niejednokrotnie szkodliwych dla zdrowia. Nabór do takiej pracy odbywał się z ulicy, gdzie zarządca każdego dnia rano typował z tłumu kilka osób, które miały pójść za nim do fabryki.
Robotnicy pracujący w rzeźniach Union Stock Yards w Chicago, 1909r. fot. Library od Congress
Bardzo wysokie temperatury, szkodliwe opary, hałas, czy brak zabezpieczeń powodowały, że w wielu miejscach nie było się w stanie wytrzymać dłużej niż tydzień.
Znalezienie stałej pracy nie było łatwe i przychodziło najczęściej dopiero po pewnym czasie. Dzień pracy trwał zazwyczaj od 10 do 12 godzin, z pół godzinną przerwą w środku. Na koniec tygodnia otrzymywano pensję, zwaną przez polskich imigrantów „pejdą”. Wynosiła ona średnio 8-10 dolarów. Sytuacja finansowa nigdy nie była pewna. W Ameryce można było bardzo szybko się dorobić, ale jeszcze szybciej wszystko to stracić. Niejednokrotnie w wyniku wstrzymania przez fabrykę produkcji na zimę jej pracownicy zostawali bez pracy i szybko tracili swoje uzbierane do tej pory oszczędności. Z pomocą przychodziły wtedy stosunkowo niskie ceny żywności w Stanach, które pozwalały na jedzenie obfitych posiłków zawierających mięso. Polacy będący w trudnej sytuacji finansowej posilali się często przekąskami oferowanymi w knajpach, które dostępne były za darmo przy zakupie kieliszka alkoholu. Można było w ten sposób niskim kosztem zapełnić żołądek.
W związku z godzinami pracy robotnicy jadali obfite śniadania rano i obiadokolację wieczorem.
Do fabryki nosili przekąski w podręcznych skrzyneczkach. Po powrocie z pracy ustawiano się w kolejce do miski z wodą, aby zmyć z siebie trudy dnia, a następnie jadano wspólnie posiłek, w niemal rodzinnej atmosferze. Dzielono się wtedy przeżyciami ze swojego dnia i wymieniano uwagami na temat poszczególnych pracodawców. Zawsze z dużym entuzjazmem witano nowych lokatorów, przybyszy z ziem polskich. Zasłuchiwano się wtedy w ich opowieściach o rodzinnych stronach oraz w ich nieskalanej jeszcze amerykańskim słownictwem polskiej mowie. O poranku wszyscy w ogromnym pośpiechu wychodzili z domu, aby nie spóźnić się do fabryki, w związku z czym niejednokrotnie ubierali w biegu cudze buty lub kurtkę i wymieniali się nimi w ciągu dnia.
Mieszkając w polskiej dzielnicy najczęściej pracowało się razem z Polakami. Byli to jednak ludzie z różnych zaborów i różnych regionów, w związku z czym dialekty, którymi się posługiwali były często zupełnie nie zrozumiałe dla innych. Dodatkowo osoby z zaboru pruskiego często przejawiały dosyć pogardliwy stosunek do rodaków z biedniejszej Kongresówki i Galicji. Potrafiły one udawać, że nie mówią po Polsku, pomimo, że dobrze wiedziały o pochodzeniu swojego współpracownika.
Niedziela stanowiła jedyny dzień wolny od pracy.
Imigranci pochodzący z miast spędzali ją najczęściej wydając zarobione pieniądze na różnego rodzaju rozrywki w postaci kina, teatru, przedstawień i różnego rodzaju potańcówek. Robotnicy chłopscy byli natomiast o wiele mniej rozrzutni. Dla nich Niedziela wiązała się przede wszystkim z wizytą w miejscowym kościele. Zarobione pieniądze starali się przesyłać swoim rodzinom pozostającym w ojczyźnie. Aby zwiększyć posyłaną kwotę robiono często zrzutkę między lokatorami, którą po kolei otrzymywała każda z rodzin. Czas wolny przeznaczano także na pisanie listów do bliskich. Dla wielu osób pochodzących ze wsi był to zupełnie nowy środek komunikacji. Pobyt na obczyźnie powodował, że często w korespondencji po raz pierwszy w życiu wyrażano słownie uczucia do kochanych osób. Swój wyraz znajdowała tam jednak nie tylko miłość, ale także tęsknota, żal, czy zazdrość. W listach z Ameryki starano się opowiedzieć o realiach życia w Stanach, co jednak było bardzo trudne ze względu na często bardzo odmienne wyobrażenie na ten temat wśród osób na ziemiach polskich.
Napisany na firmowym papierze list od córki do matki wysłany z Syracuse w Nowym Jorku, 14.05.1920. fot. Zbiory Muzeum Emigracji w Gdyni
Pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi były dla polskich imigrantów wejściem w zupełnie inny i nieznany świat. Chłopów czekało szybkie przejście ze świata postfeudalnego do kapitalizmu i stanie się robotnikami. Na świeżo przybyłych, zwanych „grinerami” czekało wiele zasadzek i niebezpieczeństw. Zanim udało im się dojść do jakiegoś majątku i uzyskać stabilizację, przeżywali wielokrotne wzloty i upadki. Część z nich, zarobiwszy pieniądze, powróciła do Europy. Inni sprowadzili resztę swojej rodziny i zostali na stałe.
Łukasz Podlaszewski
Specjalista ds. Wystawy stałej