Polscy emigranci, którzy na przełomie XIX i XX wieku emigrowali „za chlebem” do Stanów Zjednoczonych nie mieli lekko. Sama podróż przez ocean obfitowała w wiele niedogodności i niebezpieczeństw. Była ona przede wszystkim wypuszczeniem się w nieznane, co dla prostego chłopa z Kongresówki, czy Galicji było przeżyciem wręcz ekstremalnym. Dziś możemy sobie jedynie spróbować wyobrazić jaki strach odczuwali nasi rodacy pokonując Atlantyk w roku 1912, krótko po głośnej katastrofie Titanica.
Po trwającej w tamtym okresie około 10 dni podróży oczom emigrantów ukazywały się zabudowania Nowego Jorku, ze słynną Statuą Wolności na czele.
Zanim pozwolono im wkroczyć na amerykańską ziemię, musieli przejść dokładną kontrolę na stacji imigracyjnej zlokalizowanej na położonej w porcie wyspie Ellis. Najpierw czekało ich tam badanie lekarskie, podczas którego sprawdzano ich stan zdrowotny, przede wszystkim pod kątem ewentualnych chorób zakaźnych. Następnie imigrantów poddawano przesłuchaniu podczas którego urzędnik zadawał im pytania dotyczące pochodzenia, karalności, ilości posiadanych pieniędzy, czy krewnych w Ameryce. Poprzez wspomnianą kontrolę władze Stanów Zjednoczonych chciały odsiać osoby, które nie byłyby przydatne dla amerykańskiego społeczeństwa, a stanowiłyby jedynie obciążenie. Stosowano przy tym zasady eugeniki w ramach których twierdzono np. że wśród imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej znajduje się więcej potencjalnych przestępców, a także „idiotów” i osób psychicznie chorych. Zdecydowana większość osób przechodziła pozytywnie kontrolę imigracyjną. Było to związane z przepisem, który mówił, że w przypadku nie jej przejścia pasażer był odsyłany do Europy na koszt przewoźnika. W związku z tym armatorzy, aby uniknąć podobnych kłopotów organizowali wstępne badania i kontrole jeszcze na starym kontynencie.
Po pomyślnym przejściu kontroli na wyspie Ellis emigranci udawali się najczęściej koleją w dalszą podróż do swoich krewnych, sąsiadów lub przyjaciół.
Przybywając jako imigrant do Stanów zawsze trzeba było przyjechać „do kogoś” – takie były wymogi amerykańskiego prawa. Polacy najczęściej udawali się do miast położonych w rejonie Wielkich Jezior, takich jak: Chicago, Milwaukee, Detroit czy Toledo, gdzie tworzyli własne społeczności zajmujące niekiedy całe dzielnice. Po dotarciu na miejsce przybysz ze Starego Świata był przeważnie odbierany z dworca przez kogoś znajomego. Nie zawsze jednak tak się zdarzało. W takim przypadku przed emigrantem pojawiało się pierwsze wyzwanie odnalezienia się w całkowicie obcym świecie. Dookoła pełno było ludzi śpieszących w rozmaitych kierunkach i mówiących w najróżniejszych, często zupełnie nieznanych przybyszowi językach. Wiele osób radziło sobie wtedy wyszukując w tłumie kogoś, kto swoim ubiorem i wyglądem najbardziej przypominał osobę pochodzenia żydowskiego – w takim przypadku istniała bowiem duża szansa na to, że ów jegomość pochodził z ziem polskich lub rosyjskich i można było się z nim porozumieć. Wiele osób chętnie oferowało przybyłemu transport pod wskazany przez niego adres. Ludzie ci często jednak nie mogli oprzeć się pokusie wykorzystania niezorientowanych imigrantów. W wielu przypadkach podróżni wiezieni byli przez pół miasta, aby dotrzeć do celu, który znajdował się dwie ulice dalej.
Po dotarciu do rodziny, sąsiadów lub znajomych nie zawsze było tak, że mieli oni przygotowane u siebie miejsce dla nowo przybyłego.
Należało wtedy wynająć coś na własną rękę. Imigranci najczęściej zamieszkiwali u gospodyń, które za niewielką opłatą udostępniały pokój zamieszkiwany przez kilka osób. Tacy lokatorzy byli wśród Polonii zwani „bortnikami”. W najtańszym wariancie łóżka były wynajmowane w trybie zmianowym: za dnia spał w nich robotnik pracujący na nocną zmianę, a nocą inny, pracujący za dnia. W czasie krótkiego odpoczynku po podróży, imigrant zajmował się najczęściej kwestią dostosowania swojego wyglądu i ubioru do mody amerykańskiej. Tradycyjny ubiór chłopski oraz długi zarost i włosy nie były dobrze postrzegane i utrudniały wtopienie się w społeczeństwo, jak i zawarcie nowych znajomości. W pierwszych listach wysyłanych do rodzin z Ameryki najczęściej posyłano im swoja własną fotografię w nowym ubraniu i wyglądzie.
Grupa emigrantów w obozie emigracyjnym na wyspie Ellis Island, 1914r.
fot. Zbiory Muzeum Emigracji w Gdyni
Bilet morski 3-ciej klasy z Bremen do Ameryki na nazwisko Anna Maniszczak, 1912r.
fot. Zbiory Muzeum Emigracji w Gdyni
Broszura informacyjna „Jak wyjąć pierwsze papiery obywatelskie. Łatwa książka w Polskim Języku dla Przyszłego Obywatela”.
fot. Zbiory Muzeum Emigracji w Gdyni
Łukasz Podlaszewski
Specjalista ds. Wystawy stałej