Muzeum Emigracji w Gdyni: Na świecie żyje 20 milionów rodaków przyznających się do polskich korzeni, często jest to drugie bądź trzecie pokolenie emigrantów. Mimo tysięcy kilometrów, zmiany środowiska, ludzi mówiących w innym języku, mimo upływu lat – wielu ludzi na całym świecie rozpoznaje w sobie pewien narodowy pierwiastek, który odróżnia ich od kolegów z pracy, znajomych, a czasami – nowej rodziny. Mimo wielu negatywnych stereotypów, jest coś na tyle atrakcyjnego, ważnego lub magnetycznego, że nie chcemy rezygnować z trwania w polskości. W Pana biografii ta przynależność zdaje się wybrzmiewać wyjątkowo mocno. Jak Pan sądzi, na czym opiera się ten fenomen polskości, który dla wielu jest tak inspirujący?
Janusz Kaniewski: Takich przyczyn może być kilka. Najpierw te pragmatyczne. O ile Brytyjczycy, Hiszpanie czy Holendrzy mogą się na emigracji spotykać z niechęcią spowodowaną kolonizatorskimi zapędami przodków, o tyle Polacy, Irlandczycy czy Żydzi owszem, czuli trudy emigracji, ale podszyte nicią sympatii dla biednych tułaczy. I tę małą przyjemność chce się pielęgnować. Dodatkowo w większości krajów, do których emigrowaliśmy – od bliskiej Francji po USA i antypody – naszym znakiem firmowym była północnoeuropejska pracowitość i zaradność, a nie jak w przypadku przybyszów z Południa hałaśliwa religijność i barwny chaos, nasi gospodarze to doceniali, chętnie więc i z dumą się do naszego pochodzenia przyznawaliśmy. Mój przypadek tylko tę prawidłowość potwierdzał, dlatego nadal zachęcam rodzimych producentów do korzystania z marki Made in Poland – wspieram polskich producentów, więc z wyrachowaniem im kibicuję. Na marginesie tych praktycznych korzyści z polskości, zostawiając historykom i literatom motywy patriotyczne i romantyczne, na styku tych dwóch płaszczyzn hoduję sobie moje własne, może nieuprawnione spostrzeżenie. Wyjeżdżaliśmy szukać lepszego świata, zostawiając za sobą biedę, wrogów – ale i sąsiadów. Coś mi mówi, że góral, który opuścił Nowy Targ i dorobił się majątku w USA nie harował całe życie, żeby zaimponować jankesom, zadziwić świat – ale Staśkowi i Heńkowi, którzy zostali na ojcowiźnie, pod chałupę kiedyś cadillakiem zajechać, zdjęcia basenu i Murzyna służącego pokazać. Wyjeżdżał daleko, żeby najbliższym udowodnić, czyli myślami był ciągle tutaj. Dopiero o to spostrzeżenie uzupełniony wydaje mi się obraz noszonej pod powiekami emigracyjnej polskości kompletny.
Negatywne stereotypy? Piętnaście lat temu moi koledzy z biura we Włoszech wyznaczali sobie w porze obiadu dyżury, „żeby ten Polak nie został sam i nie ukradł flamastrów”. Dziś „ten Polak” odbija włoskim pracowniom klientów, bo kiedy oni chodzili wolnym krokiem na obiad on flamastrów z firmy nie kradł, tylko w szybkim tempie nadrabiał jak ich używać.
MEG: Co Pana zdaniem jest najistotniejsze w doświadczeniu emigracji? Czy ma ona dla Pana pozytywny czy negatywny wydźwięk?
JK: Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony fajnie byłoby być Szwajcarem, wszędzie być witanym bez podejrzliwości zarezerwowanej dla ubogich przyjezdnych. Z drugiej można powiedzieć, że taki Szwajcar to słaba jednostka bez ambicji, zadowala się dobrobytem zgromadzonym przez przodków, zamiast spróbować podbijać świat. W tej perspektywie przekraczający granicę ubogi Wietnamczyk, Meksykanin czy Ukrainiec to człowiek wolny pełną gębą, nie tchórzący przed przejściowymi niedogodnościami na indywidualnej drodze od bylejakości do szczęścia. Chapeau bas! Może po prostu na świecie jest miejsce i dla przewidywalnych sybarytów wyznaczających pułap marzeń reszcie – i dla niestrudzonych naśladowców przeganiających leni z wygrzanych legowisk na pułapy coraz wyższe. I może sensem człowieczeństwa jest nie wolność a aspiracja?
MEG: Jakie jedno, szczególne zadanie postawiłby Pan przed powstającym w Gdyni Muzeum Emigracji?
JK: Oprócz tej oczywistej, archiwizującej doświadczenie i bogactwo dorobku emigracji wartościowszą może inwestycją byłoby używanie w czasie rzeczywistym Muzeum Emigracji jako swoistej ambasady świata w Polsce, zbudowaną na sumie mądrości pokoleń tamtych mimowolnych „ambasadorów Polski”: edukacja w zakresie wzorców zachowań za granicą, nauka dumy z Made in Poland, wspieranie inicjatyw podtrzymujących niezłą opinię o nas, wypracowaną przez starą emigrację – nie bez wytknięcia oczywiście popełnionych i przez nich grzeszków i gaf. Przyda się taki atlas savoir-vivre’u. Dziś bieda u nas już nie ta, opresja polityczna zaborców nie ta, więc i determinacji, żeby wstydu sobie i krajowi nie przynosić jakby mniej. To stąd napływające oznaki zniecierpliwienia pijanymi rodakami na stokach narciarskich w Austrii i w samolotach do ciepłych krajów, roszczeniowym żebractwem w Londynie. Jeśli już o tym mieście mowa: warto aktywnie przyjrzeć się wymianie pokoleniowej emigracji londyńskiej, interweniować w przypadku źle zarządzanych operacji na zgromadzonym przez dziesięciolecia majątku, monitorować i moderować jak najnowocześniejszymi narzędziami fenomen współczesnej emigracji zarobkowej, która będzie miała niebagatelny długofalowy wpływ na zmiany kulturowe, gospodarcze, demograficzne w Polsce – inaczej swag będzie zawsze jak słoik z politologii w Warszawie, po zmywaku na Hackney pokaże babci mema z Dolanem.
Janusz Kaniewski – czołowy projektant młodego pokolenia. Współpracował z takimi gigantami jak Fiat, Ferrari, Lancia; wykładowca Istituto Europeo di Design w Turynie i Royal College w Londynie. Założyciel i właściciel studia projektowego Kaniewski Haute Design.