Rozmowa z Tomkiem Michniewiczem

Jak to jest z tą podróżniczą pasją Polaków? Lubimy podróżować?

Lubimy coraz bardziej i powoli się tego podróżowania uczymy. Widać to po rosnącej ciekawości świata, coraz większej liczbie Polaków nie wystarcza już samo słońce, palma i pakiet taniego all-inclusive. Zaczynamy się coraz bardziej rozglądać po tym świecie, zastanawiać się, co jest za rogiem. Obserwuję od kilku lat lawinowy wzrost polskich backpackerów, turystów indywidualnych, którzy sami sobie organizują wyjazdy. Szacowałbym, że mamy ich w Polsce ok. 30 tys. Jeszcze siedem lat temu to były może trzy tysiące.

Co sprzyja poznawaniu nietuzinkowych ludzi w podróży?

Ciekawość i otwartość. Trochę się boimy rozmawiać, mamy kompleks słabego – naszym zdaniem – angielskiego. Tymczasem angielski już dawno przestał być angielski – to jest język uniwersalny, o tysiącu dialektów i przeinaczeń. Mówimy po swojemu, nie ma się czego wstydzić. Tymczasem z rozmów z poznanymi w drodze ludźmi rodzą się niesamowite historie. Niedawno w Zimbabwe kierowca samochodu, który złapałem stojąc przy drodze, przedstawił mnie całej swojej rodzinie, zafundował obiad i podwózkę 150 km dalej, bo okazało się, że znam kilku zimbabweńskich piłkarzy grających w Polsce i się zaprzyjaźniliśmy. Trzeba pytać, pytać i interesować się ludźmi, to cała tajemnica.

A spotkał Pan kiedyś w drodze Polaka, który szczególnie zapadł Panu w pamięć?

Wielu! Najlepiej pamiętam kilkoro Polaków mieszkających na stałe w Pretorii i Johannesburgu, dwóch najbardziej niebezpiecznych miastach w RPA. Dla mnie: koszmar, życie jak w więzieniu. Towarzyszyłoby mi ciągłe poczucie zagrożenia, przemoc otaczająca zewsząd, rasizm… Nie byłbym w stanie tam żyć. Oni, po dwudziestu czy trzydziestu latach mieszkania w takich warunkach już tego wszystkiego nie dostrzegają, stało się już normą. Niesamowici ludzie, kwintesencja zaradności i umiejętności dopasowania się do okoliczności.

Czy Polacy żyjący za granicą chętnie nawiązują kontakt z tymi, co „tylko przejazdem” znaleźli się w obcym kraju?

Jedni tak, inni nie. Chętni są ci, którzy wciąż traktują Polskę jako swój dom, wtedy przyjeżdżając z Warszawy czy Raciborza przywożę kawałek tego domu ze sobą. Mniej entuzjastyczni są ci, którzy w obcym kraju ułożyli już sobie życie docelowo. Nie są Polakami mieszkającymi w Nowym Jorku, są nowojorczykami polskiego pochodzenia. W kontaktach z nimi nie ma tej wylewności, serdeczności, tylko zwykłe partnerskie rozmowy z obcym w gruncie rzeczy człowiekiem.

Jak najłatwiej znaleźć wspólny język z dopiero co poznanym, nieznanym nam człowiekiem?

Rozmawiać o podobieństwach, a nie różnicach oraz zadawać więcej pytań niż odpowiadać. Na bardzo podstawowym poziomie wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy się smucimy i cieszymy, kochamy, nienawidzimy, lubimy jeść i lubimy jak jest ciepło i miło. To są cechy wspólne nomada z Sahary, nepalskiego dzieciaka w Himalajach i naukowca z Singapuru. A ta uniwersalność sprowadza nas do wspólnego mianownika. Jeśli w podróży jesteś w stanie nie definiować się pieniędzmi, pochodzeniem, czy kolorem skóry, a wszystkich traktować jak równych sobie, będziesz w stanie porozumieć się z każdym. Naprawdę, to jest tylko kwestia nastawienia.

Czy w świecie łatwego i taniego podróżowania podział na ojczyznę i zagranicę nie staje się coraz bardziej umowny?

To pewnie zależy od światopoglądu. 30% Polaków powie, że Ojczyzna pisze się z wielkiej litery i jest ona tu, gdzie Pan Tadeusz, mazurek na Wielkanoc i obchody z wieńcami na cmentarzach. Dla nich ojczyzna to konkretne miejsce na ziemi. Dla innych, w tym dla mnie, ojczyzna to coś, co siedzi w człowieku, i nie ma większego znaczenia, w strefie jakiego kodu pocztowego się akurat znajduję. Można się czuć Polakiem mieszkając w Bangkoku albo w Meksyku, albo nigdzie nie mieszkając, tylko nieustająco żyć w drodze. Wydaje mi się, że dla dużej części mojego pokolenia, jesteśmy Europejczykami albo obywatelami świata w równym stopniu co Polakami.

Doświadczenia podróżnika i emigranta coś ze sobą łączy?

Chyba niewiele. Patrzymy na to samo miejsce dwóch zupełnie różnych perspektyw. To są stany komplementarne bardziej niż tożsame, moim zdaniem.

Jak językiem fotoreportażu opowiedzieć o spotkaniu z drugim człowiekiem – gdzieś na końcu świata?

Nie można doginać bohatera do potrzeb naszych wyobrażeń. Gdy się słyszy, że ktoś mieszka w afrykańskim buszu, przed oczami staje od razu obraz płowej sawanny, zachodzącego słońca i zebry pod akacjowcem. Ale jeśli na miejscu się okazuje, że wszystko wokoło jest zielone (bo to Mozambik w styczniu), busz faktycznie jest, ale jakiś taki mikry i zaśmiecony, a nasz bohater zamiast w lepiance mieszka w murowanym domku i ma wannę oraz kominek, to nie szukajmy na siłę tego naszego wyobrażenia. Praca reportera (i fotoreportera również) to dokumentacja, a nie swobodna twórczość. Bohater jest żywym człowiekiem, trzeba go traktować z najwyższym szacunkiem, przede wszystkim nie przeinaczając jego osoby czy kontekstu. Tę uczciwość bądź jej brak będzie widać na zdjęciach. Na jednym może nie, ale na serii już tak.

Czego spodziewa się Pan po Konkursie im. P.E. Strzeleckiego?

Bardzo bym chciał, żeby ujawnili się w jego trakcie reportażyści z prawdziwego zdarzenia, z warsztatem, charakterem, umiejący operować słowem i nastrojami. Jeśli uda nam się odkryć jedną osobę, której ta nagroda otworzy drzwi do zawodowego reportażu prasowego, a może i pozwoli jej wydać książkę reporterską, to będzie spełnienie moich marzeń. Bardzo bym tego chciał.

Już w piątek Gdyńskie Warsztaty Podróżnicze. Co takiego oferują warsztaty, czego nie dadzą najlepsze nawet książki podróżnicze?

Praktykę. Książki to efekt pracy, ale trzeba być bardzo doświadczonym reporterem, żeby uczyć się na efektach cudzej pracy. Warsztaty pokazują kuchnię, proces twórczy, patenty, o których w książkach się nie pisze, a dzięki którym te książki mogą powstać. Z kolei podręczniki czy poradniki warsztatowe siłą rzeczy są medium dążącym do standaryzacji, uniwersalności. Warsztaty to dużo bardziej osobista formuła. Pytania, odpowiedzi, osobiste przykłady tłumaczone na bieżąco, błędy, nieudane próby. Można temu wszystkiemu się przyjrzeć wraz z autorem, wyjaśnić, dopytać. To zupełnie inna formuła.

Jakie jest najważniejsze zadanie, jakie stawia przed sobą prowadzący warsztaty podróżnicze?

Ja osobiście na pierwszym miejscu stawiam przekazanie praktycznej wiedzy. Podkreślę: praktycznej. Nie definicji reportażu, nie historii gatunku od dwudziestolecia międzywojennego i nie listy lektur obowiązkowych. Wolę pokazać, jakie pytania zadawać, by trafić na trop przemytników dzieł sztuki i wyjść z tego cało. Albo jak dokumentować wyjazd na miejscu, żeby po powrocie niczego nie zabrakło. Te warsztaty to będzie suma mojego doświadczenia reporterskiego, szkoda mi czasu na teoretyzowanie, teorię można znaleźć w internecie.

Warsztaty podróżnicze „Reporter w podróży, czyli jak przywieźć do domu coś wartościowego” – piątek, 13 września o godz. 18.00 w PPNT w Gdyni [CZYTAJ]

Share

Related posts:

Nadchodzące wydarzenia